<IMG SRC="nonflash.gif" width=78 height=102 BORDER=0> <IMG SRC="nonflash.gif" width=280 height=76 BORDER=0>


O leśnikach w rodzie Sibińskich opowiada Bohdan Sibiński, emerytowany leśniczy Szczawina, którego synowie, szóste pokolenie z rzędu, kontynuując rodową tradycję, objęli niedawno swoje leśne posady.


Chyba nie skłamię, jeśli powiem, że las wzbudził poważne zainteresowanie Sibińskich gdzieś w połowie dziewiętnastego wieku. Z tego co zasłyszałem , to już pradziadek miał przyrodnicze ciągoty. O nim jednak niewiele wiem. Wiem natomiast, że jego syn, a mój pradziad Jakub Sibiński, zaczął pracować w lasach prywatnych, bodajże hrabiego Siemiątkowskiego, w okolicach Sieradza. Był tam objazdowym, co mniej więcej odpowiada stanowisku gajowego. Tam też jego syn, a mój dziadek, rozpoczął swoje leśne wtajemniczenie, a potem pracę.

Kiedy Łódź zaczęta się rozwijać i dominować na tym obszarze, dziadek przeniósł się w jej pobliże, na tereny leśne, które niemiecka spółka Scheiblera wykupiła i na nich gospodarzyła. Zatrudniono go tam już w charakterze gajowego. Nie miał, co prawda, wykształcenia leśnego, ale był doskonałym praktykiem, wszak wśród drzew rósł i dojrzewał, i szedł dokładnie śladami swojego rodzica. Podobnie było z moim ojcem (rocznik 1906). On też był samoukiem (rozpoczął wprawdzie naukę w liceum leśnym, ale przerwała ją wojna) i też zaczynał u Scheiblera. Przydzielał prace leśne, dozorował je i rozliczał. Nie ponosił jednak pełnej odpowiedzialności za powierzony obchód - tak to się wtedy nazywało - był kimś pomiędzy dzisiejszym gajowym a leśniczym. Do pracy na terenie obecnego Nadleśnictwa Grotniki został przyjęty w 1927 r. Do wojny mieszkał wraz z żoną (mama pochodziła z odległego o 30 km Strykowa) w tzw. bażantarni (te piękne ptaki kiedyś rzeczywiście tam hodowano, tam też w 1937 r. ja się urodziłem), z której dopiero Niemcy wyrzucili go na osadę Prownia, odległą od poprzedniej siedziby o 4 km. W Prowni doczekaliśmy końca wojny.

Podczas okupacji ojciec był robotnikiem tartacznym, jako że Niemcy cięli wówczas i przecierali drewno na miejscu w lesie - stąd wywozili już gotowe deski i bale. Leśniczym na tych terenach był wówczas Hünger, Niemiec, bardzo zacny człowiek. Wiedząc o tym, iż miejscowi Polacy odcięci są od źródeł informacji - za posiadanie radia groziła wtedy śmierć -przychodził do naszego domu z wieściami z frontu, dzielił się informacjami ze świata. Od niego ojciec dowiedział się o pierwszych niepowodzeniach Rzeszy, o klęsce Niemców pod Stalingradem. Hünger, Niemiec z krwi i kości, podtrzymywał polskich leśników na duchu! (Tak był szanowany w tym środowisku, że po wojnie zaproponowano mu stanowisko leśniczego w polskich lasach państwowych; odmówił, obawiał się odcięcia sobie na zawsze powrotu do ojczyzny). Te wiadomości ojciec oczywiście przekazywał dalej.

Stary, drewniany dom rodziców, usytuowany w głębi lasu, służył podczas okupacji za schronienie ludziom, którym groziło aresztowanie, wywózka czy śmierć. Byłem wtedy kilkuletnim chłopcem, ale pamiętam komorę, takie pomieszczenie bez okna, w którym mama przechowywała różne domowe przedmioty - tam urządzono spanie dla uciekinierów. Często przychodzili późnym wieczorem i wychodzili tak wczesnym rankiem, że kiedy ja wstawałem, w komorze już nie było nikogo. Oczywiście, rodzice nie informowali mnie, kim są ci nocni goście. Dzieci nie są dobrymi konspiratorami. Ale zapamiętałem sobie wówczas jedno nazwisko, Olszówka - tak nazywał się pan, który ukrywał się u nas dłużej niż jedną noc. Kiedy w latach pięćdziesiątych nasłuchiwałem w radiu zakazanej wtedy Wolnej Europy i usłyszałem nazwisko i glos pana Olszówki, sam zorientowałem się, jacy ludzie przewijali się w okupację przez nasz dom i jak bardzo rodzice wtedy ryzykowali. To był ich własny ruch oporu.

Jak przed wojną, tak i w czasie okupacji majątek ziemski, do którego należały lasy, był zobowiązany dostarczać co miesiąc leśnikom podstawowych produktów żywnościowych (tzw. ordynarię) i wiem, że ojciec wraz z dwoma innymi gajowymi, panami Molką i Czerwińskim, je dostawał. Dostawał też jakieś pieniądze i kartki na żywność. Ale z tego nie dało się wyżyć. Pamiętam, że na te kartki mama kupowała m.in. marmoladę. Marmolada była tak sfermentowana, że gdy sklepowa ujęła jej z połowy beczki i zamknęła sklep na noc, to na rano beczka znów była pełna i sprzedaż zaczynała się jakby od początku. Zapewne jest w tej relacji sporo fantazji, ale w każdej bajce tkwi jakieś ziarno prawdy. Całkowicie prawdziwa była natomiast okupacyjna bieda. Było głodno, chłodno i ciemno. Jedyne światło, które służyło nam wieczorem, dawały płomienie wydostające się z pieca. Lampy, z braku nafty, stały bezużyteczne. Ojciec późno wracał do domu, sterany strasznie, matka, wiecznie krzątająca się po obejściu, najmowała się jeszcze do pracy, żeby jakoś związać koniec z końcem. Nie można było prowadzić drobnej hodowli czy uprawiać warzyw.

W 1945 r. wyszło rozporządzenie, zgodnie z którym wszyscy mieli wrócić do miejsc zamieszkania sprzed okupacji. Wróciliśmy więc do bażantarni. Ale tylko na rok; kiedy w Prowni utworzono leśnictwo, ojciec z powrotem tam się przeniósł. Rodzina powiększyła się o kolejną dwójkę dzieci - Zofię i Jerzego (brat Zbigniew urodził się w okupację). Jeden dzień z tego odległego okresu zapamiętałem tak dobrze, jakby to było dziś, tego bowiem dnia ojciec bardzo smutnym głosem, w którym pobrzmiewała gorycz, zakomunikował nam: "Mamy wolność, ale nadleśnictwo nie ma pieniędzy. Dopóki taka sytuacja będzie trwała, dopóty wszyscy będziemy pracowali za darmo", I pracowali. Na szczęście nadleśniczym był jeszcze wówczas Jerzy Roman, dusza człowiek. Dwa, trzy razy w miesiącu odwiedzał nas i pytał mamę: "Czy ma pani z czego żyć, co ugotować?" Prawie zaglądał w garnki, bynajmniej nie ze wścibstwa. Podopieczni nie otrzymywali pensji, więc ten odpowiedzialny człowiek sam za swój obowiązek uznał, iż musi interesować się ich życiem osobistym. "Nie masz cukru - mówił do ojca - to do majątku pojedziemy, może tam uda się go zdobyć". Cudem ściągał żywność dla swoich leśników.

Pamięć o Jerzym Romanie ginie. A szkoda, bo to przecież postać legenda. Człowiek bardzo skrzywdzony i sponiewierany przez władze PRL. Został wyrzucony z pracy za to tylko, że był przedwojennym nadleśniczym, czyli według ówczesnych władz burżujem i krwiopijcą. A przecież tak bardzo wtedy brakowało w leśnictwie ludzi wykształconych i doświadczonych. Po długich staraniach udało mu się zatrudnić w budownictwie. Pracował tam jako technik budowlany. Leśniczówka w Szczawinie, a także pięć innych na tym terenie, to jego dzieło. Był także inspiratorem budowy siedziby nadleśnictwa. Wiele dobra po nim pozostało - warto o tym pamiętać. Ale wracając do roku 1945, to czasami i ludzie ze wsi, widząc, że u leśników bieda aż piszczy, przynosili nam jabłka, warzywa. Ten pierwszy powojenny rok rodziny leśników cudem przeżyty. Dopiero po roku 1946, kiedy zgodnie z reformą rolną służba leśna otrzymała deputat rolny, można było na przyznanym poletku coś zasiać, posadzić ziemniaki - skończył się głód. W kilka lat po wojnie leśnictwo Prownia zostało zlikwidowane i w latach pięćdziesiątych ojciec przejął zwolnioną posadę leśniczego w Szczawinie.

Zanim poszedłem do szkoły podstawowej, moje dzieciństwo było bardzo smutne, bo samotne. Szczególnie doskwierał mi brak rówieśników. Rodzice byli mocno zapracowani, dziadkowie pomarli. Moimi towarzyszami zabaw były patyki, kamyki, jakieś kotka. Kiedy rozpocząłem naukę w podstawówce w Jedliczach, też niewiele się zmieniło - do szkoły wchodziłem prosto z lasu, a z powrotem nikt w moją stronę nie wracał. Przez tę izolację miałem w młodości duże kłopoty z nawiązywaniem znajomości, z kontaktami z kolegami, co szczególnie dotkliwie odczułem w szkole średniej.

Zaobserwowane przez nas, dzieci, niedogodności zawodu leśnika i ubóstwo życia ludzi lasu sprawiły, iż nikt z naszej czwórki nie marzył o pracy w lesie. Ponadto odpowiednie szkoły były gdzieś w świecie, a z tym wiązały się opłaty za internat i zapewnienie dziecku utrzymania - rodziców na to nie było stać. Wybrałem technikum elektryczne w pobliskiej Lodzi - tam mogłem codziennie dojeżdżać. Po maturze, z nakazem pracy w kieszeni, trafiłem do zakładu roszarniczego, wytwarzającego płótna lniane. Trudno było nazwać to zakładem, byty to stare hangary z pełną techniczną prowizorką, także w elektryce. Zaraz pierwszego dnia główny mechanik oprowadził mnie, osiemnastolatka, po terenie i powiedział: "Od jutra będzie pan pełnił funkcję głównego energetyka. Proszę się rozejrzeć i zapoznać z urządzeniami. Ma pan stałą przepustkę. Może pan wchodzić do zakładu i wychodzić o każdej porze. Powodzenia!" Ogarnął mnie paraliżujący strach przed odpowiedzialnością. Przyjrzałem się raz jeszcze plątaninie drutów, elektrycznej prowizorce, która fachowca mogła przyprawić o zawal. Nie było też mowy o hotelu czy o miejscu do spania. Nie oglądając się za siebie, odebrałem z dyżurki walizkę, poszedłem na dworzec i... wróciłem do domu. Wiedziałem już, że zawód elektryka nie jest mi pisany.

Znalazłem zatrudnienie w Wydziale Zieleni i Zagospodarowania Przestrzennego Miejskiej Rady Narodowej w Zgierzu. Praca w mieście nie dawała mi jednak satysfakcji. Coraz silniej ciągnęło mnie do lasu. Niestety, w miejscowych leśnictwach nie było wolnych etatów. Zwiedziony sugestiami, że na Śląsku łatwiej o pracę w lesie, bo tam wzięcie mają kopalnie, ruszyłem na południe kraju. Informacje okazały się jednak mylne - przez pól roku jako dołowy zjeżdżałem pod ziemię. Szczęśliwy traf sprawił, że w pociągu spotkałem znajomego inżyniera leśnika, który prowadził Nadleśnictwo Maluszyn. "Chodź popracować do mnie" - powiedział. Tego nie trzeba mi było powtarzać dwa razy. Wziąłem manele pod pachę i wylądowałem w biurze nadleśnictwa. Tam przeszedłem dokładnie przez wszystkie stanowiska, z wyjątkiem nadleśniczego, bo nawet funkcję p.o. głównego księgowego przez jakiś czas piastowałem. Raz na miesiąc wypłacaliśmy robotnikom pieniądze w poszczególnych leśnictwach. Kasjer przywoził z banku grube banknoty, bo te łatwo się liczyło, my je potem rozmienialiśmy, zazwyczaj w sklepach. Kiedyś w tym celu wstąpiłem do spożywczego, w którym sprzedawała młoda pani. Obdarzyła mnie całą "furą" drobnych, a ja powiedziałem, że zachowam za to wdzięczność do grobowej deski, I dotrzymałem słowa. Nawet je powtórzyłem przed ołtarzem, bo niedługo potem wzięliśmy z Zofią ślub.

Praca w Maluszynie nie zadowalała mnie, to nadal nie było to, do czego mnie ciągnęło. A ciągnęło mnie do zajęć terenowych, i to jak najbliżej rodzinnego domu. Taka okazja nadarzyła się po kilku latach. Przeniosłem się wtedy do Nadleśnictwa Rydzyny koło Pabianic. Byt to niełatwy teren, duży, podmiejski, trudno było o robotników, prowadziło się tam również gospodarkę plantacyjną i rybną. Na dodatek dość często występowały różnice zdań pomiędzy mną i nadleśniczym. Trzy lata tam wytrzymałem. Ojciec w tym czasie szykował się na emeryturę. Poprosiłem dyrektora, wówczas Okręgowego Zarządu Lasów Państwowych w Lodzi, o przeniesienie mnie do Szczawina. Zgodził się. Przejąłem po ojcu leśnictwo.

Lubiłem wszystkie prace leśne, ale nigdy nie przepadałem za myślistwem. Z którejkolwiek strony na nie spojrzeć, jest to, humanitarne czy mniej humanitarne, ale morderstwo. Kiedy bytem leśniczym w Rydzynie, podlegały mi, jak już wspomniałem, także stawy rybne. Kłusowały tam czaple, bociany, piżmaki. Żeby chronić ryby, musiałem wówczas używać broni, ale strzelałem raczej na postrach niż do zwierząt. Unikałem broni jak ognia. Szybko też jej się pozbyłem. Śmieję się, iż to właśnie z tego powodu, spotkany ongiś w samym sercu lasu wspaniały łoś o unikatowym porożu zlekceważył moją bliskość, kiedy niespodziewanie zetknęliśmy się prawie nos w nos. To piękne zwierzę zrobiło w tył zwrot i nie uciekło, tylko odeszło. Zwierzęta wiedzą, kiedy mają się bać. Potwierdzili to robotnicy z Puszczy Białowieskiej, którzy opowiadali mi o tym, jak sadzą drzewka na tym samym zrębie, na którym żubry skubią trawę. Z powodu takiej bliskości, zarówno żubry, jak i ludzie nie przeszkadzają sobie, ani też nie czują się zagrożeni. Wytwarza się raczej wzajemna tolerancja, którą jako leśnik bardzo sobie cenię.

Jeśli ktoś pyta mnie o hobby, to one zawsze związane byty z zajęciami leśnymi. W trzaskający mróz, kiedy nawet psy nie chciały wychodzić z budy, zawsze chętnie szedłem do lasu nadzorować prace robotników, przy okazji sycąc oczy jego wspaniałą, zimową szatą. Lubię też przyglądać się, jak drzewka rosną. Z dużym sentymentem odwiedzam byłe leśnictwo Prownia, by popatrzeć na potężne drzewa, które wyrosły z krzewinek posadzonych własnoręcznie przez ojca. W Prowni są moje korzenie. Tam stawiałem pierwsze kroki na leśnych dróżkach, tam ojciec uczył mnie szacunku do przyrody. Jego nauki wpajałem później czwórce własnych dzieci. Beata, Darek, Tomek, Monika od najmłodszych lat rozumieli, dlaczego nie mogą w lesie wyrzucić nawet najmniejszego papierka, dlaczego nie wolno zrywać kwiatków, łamać najlichszych gałązek. Wzorując się na naukach ojca, nie ciągnąłem swego potomstwa do lasu siłą. Obecność dziecka przy mnie w lesie to zawsze był jego własny wybór.

Martwi mnie, że dzisiejsi turyści nie szanują przyrody. Niszczą roślinność, rozrzucają śmieci po lesie, zachowują się bezmyślnie, czasem złośliwie (bo kiedyś ukarano mnie mandatem, to ja im pokażę). Około 90 proc. pożarów lasów wybucha z powodu podpalenia, choć nie twierdzę, że wszystkie są umyślne. Ogromnie destruktywny wpływ na lasy ma przemysł - z powodu zadymienia i zapylenia padały kiedyś całe połacie szczawińskiego lasu; wtedy z samych drzew suchych, nie robiąc żadnych planowych cięć, pozyskiwałem rocznie 4 tyś. m sześć, drewna. Teraz to zagrożenie jest mniejsze, ponieważ wiele zakładów przemysłowych padło. Z korzyścią dla przyrody, nieszczęśliwie dla pracujących tam osób.

Kiedyś inżynierowi Kotlidowi, który mnie w swoim czasie wciągnął w prace leśne w Maluszynie, zadano pytanie: "Panie nadleśniczy, gdyby dane było panu jeszcze raz wybrać sobie towarzyszkę życia, czy zostałaby nią obecna pana żona, czy raczęj poszukałby pan innej dziewczyny?" "Ja może nie kocham żony - odpowiedział - ale tak się już do niej przyzwyczaiłem, że ponownie poprosiłbym ją o rękę". Gdybym to raz jeszcze zaczynał od początku, z podobnego powodu też wybrałbym leśnictwo. Z czwórki dzieci moich rodziców tylko ja, chociaż przecież też nie od razu, wsiąkłem w las. Brat Zbigniew jest inżynierem elektrykiem, pracuje w Łodzi, siostra jest prawnikiem-ekonomistą w Warszawie, Jerzy, w stopniu sierżanta, przeszedł już na wojskową emeryturę. Śmieję się, że jestem lepszy od ojca, bo obaj moi synowie związali się z lasem. Co prawda, tuż po podstawówce nie przejawiali większych ambicji. Wybierając zawodówkę, myśleli co najwyżej o zawodzie robotnika leśnego. Młodszy Tomek w ankiecie szkolnej dosadniej to określił: "Będę kopidołkiem!" Ambicje przyszły wraz z dorosłością. Dziś obaj moi synowie są absolwentami technikum leśnego, które kończyli zaocznie. No cóż, sami wybrali tę trudniejszą do lasu drogę. (Odbiegłbym od prawdy, gdybym w tym miejscu nie wspomniał o bracie ojca, Wincentym, botaniku z wykształcenia i leśniku pełną gębą. Wuj odpowiada) za wszystkie tereny zielone Łodzi i ma na tej niwie wielkie zasługi. To dzięki jego wiedzy i doświadczeniu, przesadzane z terenów budów kilkudziesięcioletnie drzewa szczęśliwie osiadały na nowych miejscach).


I tak oto powoli, acz nieuchronnie, zbliżała się pora wymiany pokoleniowej. Starszy z chłopców, Darek, zaczął pracować ze mną. Ja byłem leśniczym, on, za zgodą dyrektora, podleśniczym. W 1989 r. dopadł mnie groźny zawał. Długi czas korzystałem ze zwolnień lekarskich, syn mnie wtedy zastępował. Był to ciężki okres dla mnie, ale to właśnie dzięki chorobie mogłem przekonać się o wysokim morale Dariusza, poczuć ojcowską dumę. Przez cały czas mojej choroby Darek pełnił za mnie funkcję leśniczego, ale pensję brał podleśniczego, nie zgadzając się na inny układ. Kiedy proszono go o podjęcie ważnej decyzji, on odpowiadał: "Muszę spytać pana leśniczego o zdanie. To on tu rządzi, nie ja". W 1992 r. wiedziałem już, że ze względu na zdrowie nie sprostam swoim dawnym obowiązkom. Poprosiłem nadleśniczego o zamianę stanowisk. Darek stał się pełnoprawnym leśniczym Szczawina. Teraz ja o decyzję w ważnej sprawie zwracałem się do niego. Syn przejął po mnie leśne dziedzictwo w tym samym Szczawinie, w którym niegdyś zastąpiłem swojego ojca.

Artykuł ten ukazał się w czasopiśmie "ECHA LEŚNE" w ramach cyklu "Rody leśników" numerze 7/2000. Wspomnienia notowała Anna Amanowicz.