10 lat temu spłonął kościół w Szczawinie. Jednymi z pierwszych parafian, którzy zauważyli pożar zabytkowego drewnianego kościoła, byli mieszkańcy drewnianego domu stojącego naprzeciw. Synowie Teresy Olczak popędzili - jeden do strażnicy, drugi budzić proboszcza. Zaalarmowano telefonicznie straż pożarną w Zgierzu.
Jeszcze nie widać było ognia, tylko gęste kłęby dymu wydobywające się spod dachu nad zakrystią i prezbiterium. Niestety!, nie zawyła niesprawna syrena w miejscowej strażnicy i nie biły kościelne dzwony. Spokój tej pogodnej, marcowej nocy przerwał Krzysio Królikowski, który nie stracił głowy i pędził po wsi tam i z powrotem samochodem i nieustannym trąbieniem budząc mieszkańców Szczawina. Pierwsi pod kościół przybiegli najbliżej mieszkający. Wiadomość o pożarze świątyni podawana sąsiadom przerywała sen, zrywała na nogi i nakazywała biec na ratunek. Stanisława Markiewicz z przeciwka, która po zażyciu leków z trudem udało się zbudzić, zobaczyła przez okno dym, wydobywający się już z wieżyczki na sygnaturkę i języki ognia wysuwającego się gdzieniegdzie spod okapu i liżącego blachę dachu. Chwyciła wiadro z wodą i pobiegła ku buchającej dymem świątyni.
Bo właściwie, to jeszcze wtedy kościół się nie palił. Pokryty cynkową blachą tlił się, nie pozwalając przez dach wystrzelić płomieniom w górę. Ogień pełzał po wnętrzu. Trawiąc łatwo palne elementy jego wystroju i wypełniając kościół kotłującymi się kłębami gęstego czarnego dymu.
Większość desperackich prób zrozpaczonego księdza i parafian, żeby wejść do kościoła i wydrzeć płomieniom choćby tylko najwartościowsze elementy jego wyposażenia, kończyła się niepowodzeniem. Wytaczające się przez rozwierane drzwi kłęby gryzącego dymu dławiły oddech i wdzierając się do gardeł oraz oczu, skutecznie broniły dostępu do środka. Mimo to niektórym śmiałkom udało się od płomieni uratować kilka cennych przedmiotów. Na twarzach ludzi stojących przed ich płonącą świątynią łzy żalu mieszały się ze łzami bezsilności Na ich oczach ogień trawił wspólny dorobek kilku pokoleń wiernych Szczawińskiej parafii.
Przybyła straż pożarna, najpierw tutejsza potem z sąsiednich miejscowości. Ale nawet największe poświęcenie nie mogło sprostać zadaniom, przekraczającym możliwości techniczne jednostek ochotniczych. Opóźnienie w przystąpieniu do akcji gaszenia straży ze Zgierza spowodowało mylące wezwanie jakoby do płonącego kościoła w Białej.
Chociaż pożar zauważono około godziny drugiej, oficer dyżurny z Wojewódzkiej Straży Pożarnej w Łodzi meldunek otrzymał dopiero 27 minut po godzinie trzeciej. Po chwili na sygnale pędziło do Szczawina 15 sekcji. Na płonący kościół spadła ulewa wody i chmura piany. Walka z ogniem trwała do rana, ale jeszcze do południa straż czuwała, żeby zarzewie nie roznieciło ognia i nie strawiło do końca ścian świątyni.
Ciężko tej marcowej nocy los doświadczył parafian Szczawina i ich pasterza ks. Józefa Wagnera. Przebudzony w nocy, doznał szoku ujrzawszy kościół ogarnięty płomieniami. Ileż bólu, pokory i siły pogodzenia się z losem było w tym człowieku krzyżem leżącym, w błocie przed płonącą świątynią. Ogień szybko okrył prezbiterium zakrystię. Groza, smutek, szept modlitewny - napisała w kronice kościoła Władysława Włodarczyk.
Wkrótce potem były święta Wielkanocne w Szczawinie - bez kościoła ze sterczącymi i okopconymi tylko kikutami martwych, zastygłych jakby w grozie ścian i zapadłym między nie dachem. Parafialna kronikarka tak wspomina: Ks. Proboszcz J. Wagner poprowadził procesję z Najświętszym Sakramentem, z Chrystusem Zmartwychwstałym wokół zgliszcz kościoła. Łzy płynęły po twarzach setek ludzi, a z piersi wiernych niosła się w dal pieśń Wesoły nam dziś dzień nastał. Święto Zmartwychwstania Chrystusa umocniło parafian niezłomną wiarą w powstanie ze zgliszcz szczawińskiego kościoła.
Artykuł Stanisława Frątczaka
przepisała Mirella Zatorska
|
Wszelkie prawa zastrzeżone. |